Aktualności

Fundacja Solidarności Międzynarodowej > Aktualności > Ukraina > Wsparcie niepełnosprawnych dzieci na wschodzie Ukrainy

Wsparcie niepełnosprawnych dzieci na wschodzie Ukrainy

W czerwcu Fundacja Solidarności Międzynarodowej przekazała sprzęt rehabilitacyjny i zabawki dla szkół specjalnych w Kreminnej i Swatowie w obwodzie Ługańskim. Środki pochodzą z charytatywnej akcji: „Parlament na szczyt dla dzieci”. Akcji patronował Sejm i Senat RP.

Zachęcamy do przeczytania poruszającej relacji z wizyty w dwóch szkołach specjalnych, które funkcjonują 40 km od linii frontu:

Kreminna. Jedna z gatunku tych małych wiosek, o których zapomnieli wszyscy: Bóg, ludzie i świat. Prowadzi do niej piekielnie nieznośna droga, której kilkadziesiąt kilometrów od ostatniego asfaltu zdaje się nie kończyć. Nasz wypełniony po brzegi bus sprawia wrażenie, jakby miał zaraz pęknąć z wysiłku na kolejnej nie dającej ominąć się dziurze. Żar leje się z nieba, w busie nie ma klimatyzacji, brakuje powietrza, pył z otwartych okien wgryza się w oczy. Dziur nie sposób ominąć. Można tylko spróbować podjąć decyzję czy zawiśniemy na prawym kole, czy na lewym. Czy urwiemy zawieszenie teraz, czy droga jeszcze przez parę kilometrów okaże się łaskawa. Mieszkańcy mijanych wiosek i pojedynczych, zatopionych w zieleni samotnych domków z daleka przyglądają się naszym akrobacjom. Ot, kolejni wariaci, który zapuścili się w te niewdzięczne rejony. Ale to tylko pozory. W rzeczywistości kalkulują, kim jesteśmy. Możemy być albo dobrzy, albo źli. Nie jesteśmy stąd. Mamy rejestrację z oddalonego o kilkaset kilometrów Kijowa, musieliśmy przejść rutynową kontrolę na blokpostach, znać hasła na daną godzinę, bo przecież wjechaliśmy w strefę wojenną. Możemy więc albo wieźć pomoc, albo trzeba na nas uważać. Na wszelki więc wypadek obserwują z daleka.

W końcu dojeżdżamy do Kreminnej. Okrążamy wioskę kilka razy w poszukiwaniu internatu, w końcu ktoś nam wskazuje drogę. Pudło. Internat, owszem, jest – całkiem porządny dwupiętrowy budynek, ale „u nas są tylko zdrowe dzieci”, informuje średnio sympatyczny woźny. Wreszcie na końcu drogi widzimy kobietę, która macha do nas ręką. Pani dyrektor. Za ohydnym wysokim betonowym płotem, który otacza niczym twierdzę teren internatu, znajduje się równie brzydki nieotynkowany budynek. Na podwórku trawa i chwasty po kolana, walają się kawałki betonowych krawężników i połamanych płyt. „Jedna z niewielu rzeczy, które nam się udało zrealizować, to ten parkan – mówi dyrektorka. – Może nie jest za piękny, ale dzięki temu nie musimy się martwić, że dzieci wybiegną na ulicę”. Następną godzinę oprowadza nas po budynku. Patrzymy uważnie pod nogi, aby nie potknąć się o odstające kawałki parkietu, wyrwane linoleum i powygryzane progi. Dzieci większość czasu spędzają na pierwszym piętrze. Tu mieszczą się klasy i sypialnie. Żeby udać się na posiłek, do gabinetu lekarskiego, czy po prostu wyjść na podwórko, wystarczy, że zejdą piętro niżej. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że część z nich jeździ na wózkach. To znaczy, jeździłaby, gdyby je miała. Poruszają się z pomocą którejś nauczycielki, pani dyrektor albo po prostu koleżanki czy kolegi, którzy akurat byli w tym końcu wielkiego budynku. „Trochę czasu zajęło, aż zrozumiały, że muszą wołać któregoś z opiekunów, jeśli chcą pójść do toalety. Część z nich wstydziła się wołać za każdym razem, a niektóre nie rozumiały, że gigantyczna wbudowana we wnękę szafa to nie jest ubikacja, i nocami tam się doczołgiwały. Ale my i tak mamy komfortowo – opowiada pani dyrektor. – Są internaty i domy dziecka, w których toaleta jest na zewnątrz i dzieci na wózeczkach, lato czy zima, muszą pokonać całe podwórko. Podopieczni internatu – kilkadziesiąt dzieciaków w różnym wieku – cierpią na różne choroby, od zaburzeń mowy, poprzez opóźnienia rozwoju, niedowład kończyn, po zanik mięśni. 

Na podwórku stoi mała, wyglądająca na około 5 lat dziewczynka i dłubie w nosie. W rzeczywistości ma jedenaście lat. Do internatu została przyniesiona. Nie umiała nawet utrzymać głowy. Po wielu miesiącach wysiłków opiekunów teraz, trzymana za rękę, robi parę kroków. Żeby w ogóle mogła funkcjonować, powinna być karmiona specjalnymi kaszkami dla malutkich dzieci, ale o takich nikt tu w ogóle nie słyszał. Z dyrektorką rozmawia w sobie tylko znanym języku. Wyrzuca z siebie niezrozumiały bełkot, opiekunka cierpliwie słucha, że zrozumieniem odpowiada, tłumaczy. „Tu każde dziecko ma swój język. Musieliśmy się nauczyć każdego, żeby wiedzieć, jak im pomóc”. Idziemy dalej.

Dyrektorka z dumą otwiera nam kolejne drzwi, tu sypialnia dziewczynek, tu chłopców, klasa, biblioteka. Obłażące z tynku i niezliczonej ilości latami nakładanych warstw farby ściany powyklejane są rysunkami, nalepkami, wymalowane we wszystkie kolory świata. Każda dziura w ścianie szybko przerabiana jest na kwiatek, pęknięcia zamieniają się w pędy roślinne. Plakaty, kolaże, rysunki dzieci. Tylko podłogi nie da się oszukać… Stare okna, popękane szyby, szpary, których już nawet nie ma czym zatkać. „Udało nam się zdobyć troszkę pieniędzy i wstawiliśmy szyby w pokoju dziewczynek. Po tym, jak wiatr je wybił, przez dłuższy czas musiały zamiast w niebo patrzeć na deski i kartony”. W klasach maleńkie ławeczki pamiętające przynajmniej lata siedemdziesiąte minionego wieku. Na półkach kilka słojów z jaszczurkami w formalinie, wypchany ptak, czaszka zwierzęcia, fragment plastikowego kościotrupa. „Dzieci uwielbiają biologię, rysują zwierzęta, których pewnie nigdy nie zobaczą na oczy”. Klasy są kilkuosobowe. Praktycznie każdy ma swój indywidualny sposób nauczania. Na korytarzu galeria rysunków – żołnierze z karabinami, flagi, czołgi, samoloty. „Tych obrazów nie znają z telewizji czy gier. Tuż obok toczy się wojna, codziennie giną żołnierze, o wojnie mówi się w sklepie, na ulicy. Każdy znał kogoś, kto zginął, jest ranny albo trafił do niewoli. Linia frontu, gdzie regularnie trwają walki, znajduje się około 40 km stąd. Część dzieci to po prostu sieroty wojenne, zabrane z linii frontu.” To tak, jakby w jakim, powiedzmy Mińsku Mazowieckim, toczyła się wojna, kilkadziesiąt minut od Warszawy, pomyślałam…

Idziemy piętro niżej. „W jaki sposób dzieci poruszają się po budynku?” – pytamy. Część trzeba znosić, część uczepiona bariery powoli, schodek po schodku, w końcu dotrze na dół. Uparcie wysyłane pisma o pomoc finansową, o choćby wewnętrzną windę, platformę dla wózków, nadal pozostają bez odpowiedzi. Nie ma wózków, więc po co im winda. Na piętrze znajduje się spora sala reprezentacyjna. Jest scena, rzędy krzeseł, jak w teatrze. Nie korzystamy z niej. Dzieci nie są w stanie wejść na scenę, nie są w stanie przecisnąć się między wąskimi rzędami składanych krzesełek. Całą salę oświetla jedna, nędzna żarówka. „Moglibyśmy robić przestawiania, koncerty, ale przy takim stanie sali, więcej będzie strachu o dzieci, niż przyjemności”.

Na dole krząta się kilka kobiet. Fartuchy umazane farbą, buty zawinięte w folię. Szorują podłogi, malują ściany, kuchennymi nożami zdrapują starą farbę kuchennymi nożami z framug. Stojąc na palcach na piętrowo ustawionych stołach starają się pędzlem dotrzeć do najbrudniejszych zakarmarków wysokiego korytarza. „To jest nasza pani od rehabilitacji, to jest pielęgniarka, to nauczycielka, to kucharka…” – dyrektorka przedstawia kolejne kobiety. Same po ciężkim roku szkolnym remontują szkołę, żeby dzieci miały choć trochę lepsze warunki do nauki i mieszkania. „Dlaczego nie możecie wziąć do pomocy ludzi z wioski, choć na parę godzin kilku mężczyzn?” „Przecież nie możemy odciągać mężczyzn od pracy w gospodarstwie. Tam każdy ma swoją rodzinę, którą trzeba wykarmić, zwierzęta, które trzeba oporządzić, i kawałek ziemi, którego trzeba doglądać. Nikt sam z siebie nie przyjdzie. Wysłałyśmy część dzieci – te najcięższe przypadki – nad morze do specjalnego ośrodka (na to akurat państwo wyłożyło pieniądze), a same musimy spieszyć się, żeby skończyć przed ich przyjazdem remont”. Rehabilitantka z trudem podnosi się z kolan i prowadzi do gabinetu. Pokój wygląda jak gabinet doświadczalny sprzed wieku. Ohydne metalowe leżanki ze skórzanymi pasami, tajemnicza aparatura z dyndającymi kablami, pordzewiałe łóżka do masażu z powyrywaną gąbką. W rogu szafka pielęgniarki – metalowe strzykawki z wielorazowymi igłami, skalpele, szklane butle z dziwnymi cieczami. Uciekamy do kuchni. Zwykła czteropalnikowa kuchenka (w internacie przygotowuje się posiłki dla kilkudziesięciu podopiecznych), żeliwny zlew, mała lodówka. Tu też trwa remont. „Po wielu latach udało się wywalczyć glazurę na ścianę w jadalni, wreszcie dzieci nie muszą patrzeć na obrzydliwe ściany” – dyrektorka z dumą pokazuje wąski pas składający się z kilku żółtych płytek w kwiaty, który ginie na tle wielkiej sali. 

W końcu punkt kulminacyjny wycieczki – sala rehabilitacyjna, gdzie docelowo umieszczą przywieziony przez nas sprzęt. To będzie najważniejsza sala w całej szkole. Dyrektorka stanęła na głowie, żeby przynajmniej tu przeprowadzić remont generalny. Została zerwana krzywa podłoga, przegniłe belki powymieniano, na razie leży sam szkielet, ale już niedługo na ścianach zawisną drabinki, na podłodze będą leżały nowiuteńkie kolorowe materace, piłki i maty. Barwne sprzęty, które nie dość, że wreszcie wprowadzą jakiś kolor do smutnego wnętrza, to jeszcze odciążą rehabilitantki i pozwolą dzieciom bezpiecznie ćwiczyć. Kiedy wychodzimy na podwórko, stoi tam już spora grupka maluchów, z tyłu budynku kulejąc nadchodzi dwójka chłopców. Przykro patrzeć na zdeformowane ciała, trudno określić wiek dzieci, część wygląda jak przedszkolaki, mimo że dawno już uczą się w szkole. Grzecznie stoją i czekają na swoją kolej, pani rozdaje przywiezione przez nas słodycze, kredki i flamastry. Na murku siedzi młody tata, na rękach trzyma sześcioletniego chłopca. Mały nie jest w stanie sam stać ani siedzieć, cały czas trzeba mu podtrzymywać głowę. „Gdybyśmy mieli choćby jakikolwiek wózek, byłoby łatwiej – mówi cicho tata. – Jest już ciężki, trudno go wszędzie nosić na rękach. Do krzesła musimy go przypinać pasami, nie jest w stanie sam usiedzieć”.

Swatowe. Jesienią 2015 roku, kiedy zaczęły płonąć składy amunicji, a na miasteczko poleciał grad pocisków, dyrektor internatu zabrał grupkę dzieci, która była wtedy w szkole, i zbiegł do piwnicy. Zdążyli zabrać ze sobą tylko małą lampę, ładowaną na baterie słoneczne. Tam, w podziemiu szkoły, przesiedzieli do rana. Pociski zniszczyły ściany, z budynku wyleciały okna i drzwi. Pokoje dziecięce zasypał gruz, pobite szkło, kawałki blach. Gdyby w tym czasie leżały w łóżkach, bilans tej tragedii byłby dużo większy. Zniszczona przez pociski szkoła-internat w Swatowym została odbudowana dzięki pomocy międzynarodowej, mieszkańcom i pracy żołnierzy, którzy przez kilka tygodni przywracali budynek do stanu używalności. Większość podopiecznych internatu ma problemy ze słuchem, dzięki pomocy z zagranicy i operatywności dyrektora udało się dla wszystkich załatwić aparaty słuchowe. Przed szkołą wita nas grupa kilkunastu dzieciaków z opiekunami. Przekazujemy pomoc, którą przywieźliśmy, dzieci ustawiają się do wspólnego zdjęcia, a potem zaczynają się podziękowania. Przez wiele dni ćwiczyły zdanie, którego wypowiedzenie musiało być dla nich sporym wysiłkiem: dziękujemy Fundacji Solidarności Międzynarodowej za pomoc!

Tekst i zdjęcia: Ksienia Kaniewska

Jak pomóc dzieciom?

Skip to content